Źródło: Pixabay
Dobry wieczór.
Obudziłam się o jakiejś absurdalnej porze, ale przetrwałam noc i to było dla mnie najważniejsze. Poszłam z psem na spacer i było spoko, bo było ciemno i na dworze nie było żywego ducha.
Nienawidzę dzisiejszego dnia. Ten rok jest najgorszym rokiem w moim życiu, a ten dzień najgorszym z dni. Nie poszłam na cmentarz, bo po prostu nie miałam na to siły. Bardzo tęsknię za moimi bliskimi, bardzo. Jak chodzi o śmierć to jestem jak małe dziecko, które nie może ogarnąć własnym rozumkiem tego zjawiska, więc tupię nogami w geście niezgody co nie daje absolutnie nic. Dałabym sobie wyrwać serce byleby spędzić z moimi bliskimi choć kilka dni więcej. Nienawidzę chodzić na cmentarz. I bez tego noszę w sobie ciągle śmierć, która wyraża się albo panicznym strachu przed nią albo pragnieniem jej albo tęsknotą za ludźmi, których już straciłam. Nie umiem przez to cieszyć się życiem. Kompletnie. Bawię się zapalniczką, patrzę na świeczkę i jest mi tak cholernie źle, zimno, pusto i przykro. Tęsknię. Cholernie tęsknię. Boli mnie serce, czuję kardiologiczne dolegliwości przez nadmiar nieprzyjemnych emocji w sobie. Najchętniej zawinęłabym się w koc i udawała, że mnie nie ma, ale świat nie daje się oszukać i choć czuję się samotna dzisiaj okropnie to wcale tak nie jest, bo tu, na ziemi, też mam bliskich mi ludzi i powinnam żyć dla nich, a ja się babram w meandrach wspomnień i tęsknot. Przepraszam.
Nie wiem co mam z sobą zrobić. Boję się przyszłości. Pierwszy raz w życiu czuję, że sobie kompletnie nie poradzę. I nie umiem sama siebie z tego samopoczucia wydobyć. W trybie natychmiastowym potrzebne jest mi coś, co mi się uda. Cokolwiek. Choćby jakaś pierdoła, ale rozpaczliwie potrzebuję jakiegokolwiek sukcesu.
Do jutra.