We went out for Vietnamese on an ordinary workday, the one that most times slips by task to task without room to breathe. Down an alley we saw an tiny restaurant that smelled like ginger and garlic and something caramel-sweet coming up out the woks. Instead of soup we ordered hot dishes of stir fry that came gleaming with sauce. She had beef with vegetables, dark and full-bodied, with an mound of jasmine rice that was light but not sticky and an afterthought sprinkling of cabbage and carrot slaw that snapped the heat with its crunch. I had chicken with green beans, with cauliflower and shoots still crisp. When the waiter brought the dishes out the room was noisier, metal on china, steam carrying the smell up like the promise of a quick escape away from all our routine. Eating the first bite was an invitation to unwind. There was salt in the sauce and an easy sweetness, an undertone of pepper and a zip of chili that woke us up without shrieking. There was fall-apart beef in hers, my veggies tasted veggie-like and not just rider in the sauce, and the rice brought the whole deal home with one unvarying flavor. If there's anywhere I trust balance to reveal me it's with food like this, when the tale told by the hot wok is how the few ingredients on the page know how to work together better than most teams at the job.
Wyszłyśmy z koleżanką na wietnamskie jedzonko w zwykły roboczy dzień, gdy człowiek łapie się na tym, że od rana do wieczora tylko odhacza listę spraw. W bocznej uliczce znalazłyśmy mały lokal, w którym od progu pachniało czosnkiem, imbirem i czymś słodkim, co kojarzy się z karmelizowanym sosem. Zamiast zup zamówiłyśmy dania z woka, solidne, gorące i błyszczące od sosu. Ona wybrała wołowinę z warzywami w ciemnej, gęstej glazurze, do tego ryż jaśminowy sypki i miękki w tym samym czasie, a z boku surówka z kapusty i marchwi, lekko kwaśna i chrupiąca. Ja skusiłam się na kurczaka z zieloną fasolką, kalafiorem i pędami, które wciąż miały w sobie odrobinę sprężystości. Kiedy kelner przyniósł talerze, zrobiło się głośniej, bo metalowe sztućce zadźwięczały o porcelanę, a para z talerzy uniosła zapach, który przypominał podróż bez biletów. Pierwszy kęs był jak obietnica wolniejszego wieczoru. Sos miał w sobie słoność i odrobinę słodyczy, czułam na języku pieprz i coś pikantnego, ale nie nachalnego. Wołowina koleżanki okazała się wyjątkowo miękka, a warzywa zachowały swój charakter, więc każde z nich mówiło własnym głosem. Przesuwałam na talerzu łyżkę ryżu, mieszałam go z sosem i widziałam jak wszystko łączy się w jeden smak. Jeżeli gdzieś można zaufać równowadze, to właśnie przy takich daniach, kiedy gorący wok opowiada historię kilku prostych składników, które dogadują się ze sobą lepiej niż niejeden zespół projektowy.
We spoke the way one speaks over food, swerving between work and family and back again, but every few minutes we orbited the actual subject. Friendship, how insubstantial it is sometimes and how hard it holds us up when the phone becomes full of reminders and promises. She told me she was losing her stride, and I nodded, skewing the slaw in her direction as if the tiny, snappy flavor would identify the sense of the day bursting in like the sweater that is too tight. This is why I love the most mundane dinners. They have no story to make them meaningful. A bowl of rice, an armload of greens, some chunks of meat and the brown sauce splitting the light. You eat slowly through each forkful as the slowness itself finds the words where they belong. Vietnamese food has calmness that radiates across the table. You pick up some piece of cauliflower, collect up some few grains of corn, let them encounter one another in the sauce and find that it has been easier to encounter one another too, without ABCmerit or theatrics. We chuckled when a slice of chili resisted more vigorously than we anticipated. We drank hot tea. Somewhere halfway through I recognized that my thanks was not simply for the meal. It was for the individual who knows the value of listening without rushing to repair me, who knows how to let the quiet moment remain quiet, who remains beside me when the sentence falters. Friendship is rather like better cooked beef. You have to give it the time to absorb the heat but you need to give the pan the pause at the right moment, too, because even the best part becomes tough when you insist. We regarded our plates, all these hues rendering a tiny room festive, or anyway near it, and I thought that possibly this is the whole secret. Respect for the dish but respect for the other. Not stirring with all one's might but savoring, hesitating, taking in the taste but not following immediately.
Rozmawiałyśmy tak jak się rozmawia przy jedzeniu, trochę o pracy, trochę o sprawach rodzinnych, ale co kilka zdań wracałyśmy do tego, co najważniejsze. Do przyjaźni, która bywa niewidoczna, a trzyma nas w pionie wtedy, kiedy wiadomości w telefonie zamieniają się w przypomnienia i wymagania. Koleżanka mówiła, że ostatnio gubi rytm, a ja kiwałam głową i podsuwając jej surówkę, próbowałam nazwać to uczucie, gdy dzień wślizguje się w człowieka jak za ciasny sweter. W takich chwilach doceniam zwyczajne spotkania, które nie potrzebują fajerwerków. Talerz ryżu, kilka ułożonych na nim warzyw, kawałki mięsa, sos o brązowym połysku i to, że można nabierać porcje powoli, jakby od tego tempa zależało, czy słowa trafią w punkt. Wietnamska kuchnia ma w sobie cierpliwość, która udziela się przy stole. Wrzucasz na widelec kawałek kalafiora, dorzucasz ziarenka kukurydzy, pozwalasz im spotkać się w sosie i nagle odkrywasz, że i tobie jest łatwiej się spotkać, bez pośpiechu i bez udawania. Śmiałyśmy się, kiedy kawałek papryczki okazał się bardziej zadziorny niż się spodziewałyśmy, popijałyśmy herbatę i nagle odkryłam, że moja wdzięczność nie dotyczy jedynie jedzenia. Dotyczy kogoś, kto potrafi słuchać i nie gasi ciszy, kto nie szuka od razu rozwiązań, tylko zostaje przy mnie wtedy, gdy zdania nie chcą iść dalej. Z przyjaźnią jest jak z dobrze usmażoną wołowiną, trzeba dać czas na złapanie temperatury i trzeba umieć odłożyć patelnię na bok w odpowiedniej chwili, bo inaczej nawet najlepszy kawałek zrobi się twardy. Patrzyłyśmy na nasze talerze, na te wszystkie kolory, które zwykłe miejsce potrafiło zmienić w coś odświętnego, i pomyślałam, że może właśnie o to chodzi. O uwagę, którą daje się potrawie i drugiemu człowiekowi. O to, żeby nie mieszać bez końca, tylko spróbować, zatrzymać się, poczuć smak i pozwolić mu zostać.
The longer I sat, the sharper I came back into focus. Of late, my to do list seems unending, but across the table from a friend all things regain the size I am capable of holding. Friendship is my compass when I feel lost. And also a light house that doesn't flare or brag but beams an even ray so I may see the shore. When we paid and moved out into the cooler air we took with us the scent of garlic, ginger and sauce, a tiny package clinging to our sweaters like a pleasant memory. We strolled some blocks in the quietness that rested instead of pressed. Then began to outline a strategy for the next encounter. Perhaps caramel chicken. Perhaps tofu with crunchy veggies. Perhaps something yet untried but so long as it's across the table from me. I smiled for I knew that evenings such as this need not prove a thing. They are not there to fix the world or transform us into new beings. They remind us of the plain movements that see us through. You nudge the rice towards someone, pour the tea, push the plate near and ask whether they'll have one further bite. Friendship is not drama. It is repetition and serenity. It is time gifted without segmenting it. On the homebound journey we counted out coins, laughed at our food faux pas and that one insistent chili that revealed its claws. It occurred to me that these are the things that persist for the long term. The glimpse of brown sauce on white rice. The circle of the fork on the plate. The heat of the palm on the cup. And the mere sentence said virtually as an afterthought, that it's relief to have someone with whom you may partake in an plain meal and feel the world settle back into the proper proportions.
Im dłużej siedziałyśmy, tym bardziej czułam, że wracam do siebie. Mierzę się ostatnio z listą zadań, która wydaje się nie mieć końca, a przy stole z przyjaciółką wszystko nagle nabiera realnych rozmiarów. Przyjaźń to dla mnie mapa, której używam, gdy gubię kierunek. To także latarnia, której światło nie epatuje, lecz świeci równomiernie tak, że można zobaczyć brzeg. Kiedy zapłaciłyśmy i wyszłyśmy na chłodniejsze powietrze, miałyśmy ze sobą ten aromat czosnku, imbiru i sosu, który przez chwilę zostaje w ubraniu jak najładniejsze wspomnienie. Przeszłyśmy kilka przecznic w ciszy, która nie ciąży, tylko odpoczywa. Potem zaczęłyśmy układać plan na następną wizytę, może tym razem spróbujemy kurczaka w karmelu, może tofu z chrupiącymi warzywami, może coś zupełnie nowego, byle znów przy tym samym stoliku. Uśmiechnęłam się, ponieważ zrozumiałam, że takie wieczory nie muszą niczego udowadniać. Nie mają naprawić świata ani nagle uczynić nas innymi ludźmi. Wystarczy, że przypominają o prostych gestach, które nas niosą. O tym, że można podsunąć komuś ryż, nalać herbaty, przesunąć talerz bliżej i zapytać czy masz ochotę na jeszcze jeden kęs. Przyjaźń nie jest wielkim spektaklem. Jest powtarzalnością i spokojem. Jest czasem poświęconym bez reszty drugiej osobie. W drodze do domu przeliczałyśmy drobne, śmiałyśmy się z naszych kulinarnych potknięć i z tej jednej papryczki, która pokazała nam pazur. Pomyślałam, że właśnie takie szczegóły zostają ze mną najdłużej. Widok brązowego sosu na białym ryżu, dźwięk widelca stukającego o talerz, ciepło dłoni trzymającej kubek z herbatą. I zdanie wypowiedziane jakby mimochodem, że dobrze jest mieć kogoś, z kim można zjeść zwykły posiłek i poczuć, że to wystarcza, żeby świat wrócił do właściwych proporcji.