I.
Kończyło się moje dzieciństwo, owiane opowieściami o przeszłości, które snuli moi Rodzice i Dziadkowie. Powstanie Wielkopolskie, międzywojnie, rok 1939, okupacja, Powstanie Warszawskie, Stalin, Poznański Czerwiec 1956, Grudzień 1970. Słuchałem z wypiekami na twarzy.
II.
«A tu nagle – przyszło», jak śpiewał Zaorski (bodajże on?) w «Sześćdziesięciu Minutach na Godzinę». Historia przyspieszyła i sam ujrzałem się w roli świadka Historii Wielkiej. Wybuchły strajki sierpniowe, potem Solidarność, potem stan wojenny.
III.
Znajomi namiętnie czytali wtedy **Herberta ** et caetera i słuchali Kaczmarskiego. Także i ja zaopatrzyłem się w podziemny tomik «Raportu z oblężonego miasta», a geniusz Kaczmarskiego stał się dla mnie pryncypalnym dowodem na to, że śpiewając o historii można śpiewać o dniu dzisiejszym z mocą niepokonaną. Dlatego też najchętniej kartkowałem wówczas księgi naszych barokowych wieszczów. To oni przemawiali do mnie najsilniej – właśnie jako twórcy współcześni, ludzie mówiący z mocą tu i teraz. Zapragnąłem więc zaśpiewać o «dniu dzisiejszym» ich słowami, albo prawie ich słowami, bo jednak po swojemu, ale w łączności z nimi. Przecież i oni opiewali burze targające Rzecząpospolitą. Tamte burze przeszły, a Rzeczpospolita pozostała; my zaś widzimy kolejne atmosferyczne sinusoidy.
IV.
Wtedy natknąłem się na odę Macieja Kazimierza Sarbiewskiego, polskiego Horacjusza. Sarbiewski pisał po łacinie, zyskując w Europie sławę, o jakiej żaden inny polski liryk nie mógł wówczas marzyć. Dla swoich współczesnych był więc fenomenem nr 1 narodowej poezji. Sam król Jan III kazał umieścić jego podobiznę – na tle podobizny Horacjusza – w swojej wilanowskiej bibliotece. Ja sam Sarbiewskiego czytywałem oczywiście nie po łacinie, ale w pięknych, polskich przekładach ks. Tadeusza Karyłowskiego. To dzięki niemu dotarłem do arcyody «Do swej lutni»:
Bukszpanu dziecię, ma lutnio dźwięcząca,
Zawiśnij cicho na wiotkiej topoli,
Gdy błękit blaskiem uśmiecha się słońca
I lekki wietrzyk wśród liści swawoli.
Niech ciebie tchnienia szemrzące kołyszą
Miłego Euru, co z dali uderza,
Ja skroń tymczasem koić będę ciszą,
Niedbale leżąc na darni wybrzeża.
O biada! Jakież zakryły chmurzyska
Błękitów lazur! Jak szumią w krąg deszcze!
Wstańmy! Ach, radość, co wdzięcznie rozbłyska,
Tak prędko smutki zmącają złowieszcze!
V.
Postanowiłem dopisać ciąg dalszy: «Dośpiew Do Lutni Sarbiewskiego». Był to pierwszy z pomysłów realizowanych krok po kroku w latach 1985-1987, które wkrótce złożyły się na tomik «Śpiewniczek sarmacki», przepisany, zilustrowany i powielony w kilku ledwie egzemplarzach na xero, w ramach autorskiego samizdatu.
VI.
Wiosną roku 1988 dane mi było poznać Janusza Kotarbę, krakusa, który doprowadził do nagrania pierwszej w moim życiu kasety, a następnie opublikował drugą, poszerzoną edycję «Śpiewniczka» – w istocie pierwszą prawdziwą, bo w już regularnym, podziemnym wydawnictwie Grono Przyjacielskie. «Dośpiew» (inaczej «Do Lutni. W nawiązaniu do ody Macieja Kazimierza Sarbiewskiego») otwierał ten szczupły zbiorek.
VII.
Nagranie, które załączam, pochodzi z niedawnego koncertu w Teatrze Polskim w Warszawie (8 maja AD 2025), którego organizatorem była Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Aranżację Tomasza Dobrzańskiego zagrali – w improwizowanych odmianach – Agnieszka Obst-Chwała na skrzypcach, Marek Nahajowski na flecie, Jan Kiernicki na lutni, Jacek Muzioł na perkusji. Autor JK śpiewał, akompaniując sobie na gitarze podróżnej.