I.
Skąd ta piosenka? Z lat osiemdziesiątych, z cyklu «Blokomachia» – i oczywiście z patrzenia przez okna naszego mieszkania na mieszkania inne oraz z wędrówek po betonowych osiedlach. Z kontrastu, jakim darzył nas wówczas zgrzyt betonu versus kunszt secesyjnych kamienic: światłocień dzielący nowoczesną siermiężną teraźniejszość od przemienionej, zapadłej w przeszłość epoki przedwojnia i tego wszystkiego, co Komuna zmiotła w nicość. Przy takich okazjach przychodziła mi na myśl jakże prosta pieśń o żołnierzu tułaczu, który padł «na polu na Podolu» – nie inna, tylko ta: «Idzie żołnierz borem, lasem, | Przymierzając z głodu czasem» – której zwrotki są króciutkie, powtarzalne, nieskomplikowane, rzewne, zarazem jednak ileż wyrażające. Stąd też «Piosenka rzewna» świadomie i wiernie powtarza jej stroficzny schemat.
II.
Bo też mnie, mieszkańcowi przedwojennej kamienicy w centrum miasta, betonowe bloki i osiedla objawiały się jako Dzikie Pola. Rzecz prawdziwie tajemnicza i fascynująca, tyleż obszar cywilizacji, co jej braku. Ziemia odkryć, monumentalnych widoków i przyszłych przeznaczeń. Należał też do tych odkryć potężny, ba, gigantyczny blok wstawiony przez komunę brutalnie w sam środek przedwojennej dzielnicy, naprzeciwko naszego mieszkania. Miałem więc możność podglądać – przez ponad setkę okien, nieustannie otwieranych i zamykanych, zapalanych i gaszonych – jak nieznani mi (i znani też) ludzie wstawali, jedli, grali, czytali, rozmawiali, kładli się spać i dalej czekali na swój los – a ten ukazywał mi się jak na dłoni, choć dla nich samych pozostawał nieczytelny, bo tylko ja miałem przed sobą pełną panoramę ich mini-wszechświata, dostępną jednym spojrzeniem, w każdej chwili, zza mojego biurka.
III.
Wszystko to mieniło się wspaniałym cudem w oczach młodzieńca dorastającego w latach osiemdziesiątych, na przedpolu końca komuny, za Solidarności i za czasów masowej emigracji ku Zachodowi, kiedy niejednej Polsce każdy cudzoziemiec zdawał się objawieniem i wybawieniem, ułudnym oczywiście. To zjawisko z bólem obserwowałem, znając je również z doświadczeń dalszej naszej rodziny, koleżanek, sąsiadów i znajomych.
IV.
Pierwszym uważnym słuchaczem i krytykiem moich piosenek była niegdyś moja śp. Mama – Bogusława. Nigdy sama nie zajmowała się literaturą, nie pisała, ale dużo czytała; przede wszystkim jednak była prawdziwym artystą. Zarówno architektem wnętrz i «meblarzem», jak malarzem. Malarstwo było jej żywiołem głównym, podczas gdy meble – raczej pracą z woli przeznaczenia. Nie darmo też zaczynała swoją karierę w teatrze. Otóż Mama miała artystyczne wyczucie proporcji, barwy i nastroju. Wyczuwała natychmiast sztuczność i brak autentyzmu, rozpoznawała je, nawet jeśli nie wiedziała dokładnie, na czym one polegają. Jeśli wiedziała, delikatnie wskazywała palcem. Kiedy akceptowała piosenkę – wiedziałem, że jest dobrze. Pamiętam też szereg jej ważnych, trafnych uwag, które sprawiły, że coś przerobiłem – i wyszło na lepsze. Otóż Mama mówiła mi zawsze, że sztuka nie może być „rzewna”. To znaczyło w ustach mojej Mamy, że dzieło sztuki nie powinno samo z siebie dopraszać się łaski odbiorcy, żebrać o litość, błagać o uznanie mimo swojego «prostactwa», «amatorszczyzny», czy artystycznego ubóstwa, które powinny je wykluczać z obszaru sztuki prawdziwej. Bywało, że Mama oceniała jakiś obrazek czy wiersz właśnie jako «rzewne» – z przykrością i zażenowaniem. Takich nie wypada pokazywać. Zawsze to sobie wspominam, bojąc się «rzewności» we własnych płodach.
V.
A jednak słowo «rzewny» ma też inne znaczenie. I tak: kresowe wiersze Syrokomli i Pola, grafiki Andriolliego – są właśnie «rzewne» w sensie pozytywnym, bo naprawdę wzruszają przez programową prostotę, która przecież tak naprawdę prostotą nie jest. Przeciwnie. Otóż – to inna rzewność. Pomiędzy jednym a drugim znaczeniem «rzewności» mieści się wiele – i tytuł tej piosenki, a zapewne i sama piosenka również.
VI.
Piosenka początkowo nie spotkała się z przychylnością znajomych mi muzyków. Jej «rzewność» ich nie przekonywała. Stąd na czas jakiś poszła do szuflady, nie zyskując aranżacji. Przekonywała jednak innych i dlatego najpierw trafiła do tomiku wydanego w drugim obiegu przez naszego przyjaciela, śp. Janusza Kotarbę (Jacek Kowalski, «Blokomachia», Kraków – Poznań 1990), a po latach weszła w wersji audio na płytę, którą opublikował i wciąż ma na składzie mój kochany szwagier Dominik Księski (Jacek Kowalski, «Blokomachia. Piosenki z lat osiemdziesiątych», Wydawnictwo Wulkan, Żnin 2012).