Czarownica z Czeladzi
Już dwa tygodnie temu mówiłam sobie, że napiszę jakiegoś posta, pierwszy dzień miesiąca, poniedziałek, no brzmiało to jako dobre otwarcie, wszystkie gwiazdy i inne ciała niebieskie ustawiły się w odpowiedniej pozycji, pozostało tylko żebym ruszyła dupę i przekuła to na jakiekolwiek działanie... Co się oczywiście nie stało i wynik jest jaki jest - czyli żaden. Teraz słyszę intro w głowie "zapraszam na raport z~", może to co napiszę rzeczywiście przyjmie jakąś formę raportu czy sprawozdania, ale zobaczę co mi place wystukają na klawiaturze.
Kiedy przychodzi mi do zastanowienia się o czym właściwie powinnam napisać, zawsze mam jedną, wielką pustkę w głowie. No przecież nic ciekawego nie robiłam, jestem kanapowcem, dajcie spokój, co mogę ciekawego opowiedzieć. Potem zaglądam w galerię zdjęć i widzę pierdyliard fotek cykniętych gdzieś w locie bo coś, bo gdzieś, bo jakoś jednak jestem trochę częściej poza domem niż chciałabym się do tego przyznać. Niby żaden wstyd, ale w mojej głowie utarło się, że jednak zdecydowaną większość - jeśli nie cały dzień - spędzam w domu, przed kompem. Patrząc na to jak wyglądają w rzeczywistości moje dni, obraz w mojej głowie coraz mniej się zgadza z realiami. Czy jestem w 'sezonie' przebudowy? Myślę, że tak. I we mnie i wokół mnie dzieje się naprawdę dużo, a ze wszystkich sił próbuję się trzymać rzeczywistości, choćby zębami.
Dzięki LinkedIn za bycie bardzo pomocnym i użytecznym
Moja miłość do korpo w tym roku uleciała i prawdopodobnie już nie wróci. Mam ochotę powiedzieć, że jestem w czarnej dupie, ale po prawdzie nie jest aż tak źle. Niestety, pierwsze półrocze dało mi tak popalić, że chłopak mnie kleił na ślinę, żebym się nie rozklekotała po drodze, ale w pewnym momencie nie byłam nawet w stanie jakkolwiek ogarniać rzeczywistości wokół mnie. Największym dowodem dla mnie jest to, że praktycznie nic nie pamiętam z tamtego okresu, jedynie wykrojone strzępki, którym udało się jakkolwiek zakotwiczyć w świadomości. Liczyłam, że urlop da mi trochę odetchnienia - o czym już pisałam w ramach zlotu klubów DLR i spędzaniu 'tygodnia urodzinowego' z chłopakiem.
No cóż, do pracy wróciłam i szybko zaryłam zębami o krawężnik. Było w tym dużo machrojstwa, bo szef wyjątkowo-wyjątkowo pozwolił na urlop trzem osobom jednocześnie. Nie przewidział tylko, że nasz kombajn zespołu będzie nieobecna, więc Ci co zostają będą w ciężkiej dupie... I w tej dupie dryfuję po dziś dzień, bo to co się zaczęło odwalać w związku z urlopami i kulą śnieżną problemów jaka sprzedała mi strzał w pysk na swojej drodze... No nie jest kolorowo, 2 tygodnie urlopu ledwo pozwoliły mi odsapnąć, a tutaj seria niefortunnych zdarzeń leje mnie po plecach, dajcie żyć czy coś. Siedząc u terapeutki dostałam kategoryczny wypad do psychiatry, bo nawet chłop mnie na ślinę nie poskleja (co z resztą było niedawno uskuteczniane - bez powodzenia). Także czekam na wizytę - idziesz prywatnie i czekasz miesiąc, mam ochotę wydrapać sobie oczy na myśl o kolejkach.
I ogólnie w robocie dalej jest młyn, hardcore i lipton bez cukru, ale przynajmniej życie po pracy zaczęło oddawać. Byłam na kongresie Regeneracja! w Dąbrowie Górniczej, naładowałam się pozytywną energią i chęciami do czegokolwiek ambitniejszego niż ważenie się na żyrandolu (jak to zwykliśmy żartować ze znajomymi). Chciałam szukać nowej pracy, ale jak patrzę na moje umiejętności to jest straszna bieda i nawet nie zawsze nadaję się na NPCta w korpo. Inna sprawa, że w ramach ćwiczeń miałam pomyśleć o moim idealnym miejscu pracy i... To nie może być korpo, no nie zgadza się nawet jakbym oszukała system i samą siebie, nie pyknie. Pozostaje mi robić z siebie pajaca za pieniądze, ale to też się nie nada, bo w obecnym stanie - może nie kminię, że na chuj ja żyję, ale daleko nie mam żeby do tego stanu wrócić, a Internet jest miejscem okrutnym i trochę się już przekonałam podczas streamów lata temu.
Moje zdobycze z Regeneracji - i tak wyszły taniej niż kara biblioteczna za nieoddanie książek w terminie
Wróciłam też do walki z wagą, gdzieś tam powoli, minimalny postęp jest - dopóki nie dostanę meltdownu, bo znowu wszystko zażre najgorszym syfem byleby wyciszyć cały stres i niechęć do życia. Potem zajadam się czymś takim i na chwilę jest spokój. Nawet teraz zastanawiam się nad najpotężniejszym zbawcą mojego nastroju czyli zamówieniem lodów do mieszkania i nadal się waham, bo bym tak kubeł wciągnęła lekko - tylko gdzie potem te kalorie spalić? Tego nie wiem i pewnie się nie dowiem, bo nie ruszę dupy stąd dzisiaj.
W sumie to przypomina mi o pizzy czekoladowej, którą kiedyś jadłam i chyba nawet coś o tym napisałam
Nie będzie jakiegoś pouczającego podsumowania. Wir wydarzeń się nie zatrzymuje, a ja nie mam czasu nawet porządnie się wyspać, bo albo muszę lecieć pracować z biura albo jestem z kimś umówiona po pracy i nie ma spanka do 9:30, a nawet gdybym mogła to ktoś zawsze hałasuje i tyle z tego jest. Jedyne co napawa mnie ogólnym optymizmem, to że chyba właśnie wykuwam sobie nową życiową ścieżkę, o której nigdy nie myślałam i być może buduję przyjaźnie, które pozwolą mi finalnie zapuścić korzenie.