An Old Soul's Journey
Heat
Tak się zawsze czeka. Na lato, na słońce. Na świerszcze cykające za oknem, na palące skórę błogosławieństwo. Na chłodny podmuch spomiędzy ogródków działkowych. I później na ten gorący, asfaltowy. Zaskakująca różnica, prawda? Trzy lub cztery stopnie Celsjusza.
</div
I na lody się czeka. Bo one wtedy mają sens. Najbardziej jak roztopione obklejają nam dłonie.
I na te krople potu, jak gromadzą nam się pod nosem. Kiedy stoimy nieruchomo, w nieruchomym powietrzu, nagrzanego do granic możliwości autobusu. Potem jedna z tych kropel lubi spłynąć. I nakapać na tego, co akurat miał więcej szczęścia, był wcześniej i znalazł miejsce siedzące. On nic nie czuje, nie, bo kropla nie zdążyła wystygnąć. Połączy się tylko z jego kroplami i popłynie w kierunku zżółkniętej pachy koszuli z podwiniętym rękawem.
I na bieganie w pełnym słońcu też się czeka. Bo czasami, latem, też się biega, goni lub ucieka. Serce potem uderza mocno, wali jak młotem w klatce piersiowej. I pompuje fale gorącej krwi do głowy. Fale zalewają oczy i trzeba usiąść. Cień z reguły zajęty więc ponownie w pełnym słońcu. Siadamy, bo nogi słabną.
I na noce czekamy, ciemne i ciepłe, ale wydają się już być chłodniejsze niż dni. Zaskakują różnicą, trzech lub czterech stopni Celsjusza.
Kołdra przygniata, koc jest zbyt lekki. Zbyt lekki, żeby przykryć strach przed byciem odkrytym. Bo jak się jest odkrytym to wszystkie nocne straszydła stoją w kolejce u drzwi. Jeden, ten najgorszy spod łóżka stuka paznokciami o drewniana ramę. I w tym stukocie, grubych, brązowych od papierosów paznokci ten dźwięk. Wysoki, przeszywający, coraz szybciej zbliżający się do ucha. ALARM!!! KOMAR!!! Oślepiające światło, klejąca skóra, spocona pod grubą, przygniatającą kołdrą, chwiejne to wszystko na wyrwanych z letargu nogach. Ubity. Papuciem.
Wolę gęsią skórkę. I siniejące usta w chłodnych wodach Bałtyku.