Czasami prawdziwa niespodzianka czeka tuż za rogiem. Dwa lata temu we wrześniu w mojej najbliższej okolicy pojawił się obraz prawdziwej egzotyki w postaci nowego sklepu z rodzaju tzw. dyskontów. Moją uwagę już z daleka zwróciły schludnie wystawione przed wejściem owoce i warzywa, czyste i przyciągające oko. Jak to, czy nikt tego nie pilnuje? Gdzieś pewnie musiała być kamera, ale nawet najdoskonalszy sprzęt nie zatrzyma przecież szybkonogiego młodzieńca w dresie i z lepkimi łapkami. Po podejściu bliżej odkryłem prawdziwą wieżę Babel w postaci tabliczek z cenami i nazwami towarów w dwóch językach. Jak przystało na początkującego hajwowego reportera miejskiego, nie oparłem się pokusie i ostrożnie przekroczyłem próg.

Wnętrze sklepu było urządzone w sposób oszczędny, wręcz surowy, nawet jak na dyskont. Tym lepiej, bo nie odwracało to uwagi od towarów. Na półkach panowała cyrylica przemieszana z niemczyzną, co oczywiście wywołało u mnie estetyczny dyskomfort (Borschtsch mit Rindfleisch, urgh). Część oferty zupełnie nie różniła się od tego, co znajdziemy w dowolnym polskim markecie, ale były też rzeczy zaskakujące. Na ten przykład przy kasie znajdowało się stoisko z wędzonymi rybami, których nazwy gatunkowe przeczytałem po raz pierwszy w życiu. W dużych, płaskich lodówko-zamrażarkach na smakoszy czekały mrożone pierogi z różnymi nadzieniami, tutaj sprzedawane na wagę czy też może na sztuki — z czymś takim nie spotkałem się jeszcze w żadnym sklepie. Obok czerwonych puszek z napojem znanego amerykańskiego megakorpu stały oczywiście butelki z kwasem chlebowym różnych marek i producentów.
„No tak, wygląda na to, że jestem na Najbliższym Wschodzie!” — przemknęło mi przez myśl. Rzeczywiście, po pobieżnym przejrzeniu różnej maści towarów stwierdziłem, że większość z nich pochodzi z Ukrainy, chociaż zdarzyło się parę rzeczy sprowadzonych z Armenii czy Gruzji, a nawet sprowadzone prosto z krajów bałkańskich. Wszystko wskazywało na to, że sklep celuje w klientelę kolokwialnie nazywaną „pochodzącą zza wschodniej granicy”.
Zupełnie nagle przypomniałem sobie przeczytaną dawno relację z podróży na wschodnie rubieże Federacji Rosyjskiej, której autora niestety nie potrafię sobie przypomnieć (być może był to Szczepan Twardoch, może w Czwórkach, może nawet w Frondzie, a może zupełnie kto inny). Podróżnik w swoim tekście twierdził, jakoby popularną przekąską w tamtych stronach były suszone ryby i inne morskie stworzenia. Nie znalazłem niczego podobnego po przejrzeniu kilku półek, więc zdecydowałem się pójść na skróty — chociaż mężczyzna podobno nigdy nie pyta o drogę. Pomocy udzieliła mi pracownica sklepu, której zresztą przerwałem prowadzoną po rosyjsku rozmowę z koleżanką. Po paru chwilach wskazała mi właściwą półkę i już dzierżyłem w rękach paczkę z suszonymi rybkami nieznanego gatunku. Do kompletu sięgnąłem jeszcze po tzw. chińską zupkę, znowu zupełnie nieznanej mi firmy i marki, po czym raźno ruszyłem do kasy.
Tu warto chyba jeszcze wspomnieć, że uczynna pani sklepowa miała rysy typowo środkowoazjatyckie. Ale nie cytujcie mnie, bo jestem tylko antropologiem-amatorem.
W końcu opuściłem sklep i stanąłem tuż przed wejściem, ciesząc się wczesnojesiennym słońcem. Nieco przemęczona mózgownica z automatu przystąpiła do przerabiania nowego doświadczenia na jakieś mniej lub bardziej sensowne wnioski. Efekt nie jest może oryginalny czy zaskakujący, ale jednak nigdy wcześniej nad tym nie myślałem: poczciwy warzywniak czy nawet należąca do zagranicznego kapitału sieciówka są taką samą częścią swojskiego krajobrazu, jak pomniki, kościoły czy szeleszczące nazwy ulic. Ten wniosek odnosi się zresztą do sprzedawanych w nich towarów, choćby serków z mleczarni X na Podkarpaciu albo słynnej „szynki jak z PRL-u”. Zresztą da się to zauważyć w internetowej memosferze: wszechobecna w kraju franczyza z zielonym płazem w godle pojawia się w memach wcale często, zwykle jako symbol słodko-gorzkiej codzienności. Właśnie dlatego po niby to zwyczajnej, krótkiej wizycie w nowej sklepie poczułem się, jakbym odbył podróż o kilkaset kilometrów na wschód. Albo południe.
Tyle refleksji. Wspomniany sklep trwa na swoim miejscu dwa lata po tym, kiedy odwiedziłem go po raz pierwszy i na razie ostatni. Suszone rybki okazały się mdłe, a zupkę błyskawiczną dostanę przecież wszędzie, więc jakoś nie miałem ochoty na podobne odwiedziny. Ale kto wie, może są tacy ludzie, którzy odwiedzają go nie zaciekawieni egzotyką, tylko chcący chociaż na chwilę poczuć się jak w domu.